Z wściekłą miną weszła do posterunku policji. Kilku policjantów przywitało się z nią, a ona, zamiast na nich spojrzeć i odpowiedzieć, przemknęła przez korytarz do biura komendanta Abberline'a. To było chyba dziesiąte wezwanie w ciągu jednego miesiąca. Miała ochotę się do niego dobrać i udusić. Nie do końca wiedziała, czy Frye był po prostu taki nieostrożny, czy testował jej cierpliwość i ile odbiorów z komisariatu zniesie, ale zdecydowanie straciła już cierpliwość i zamierzała mu to w najbliższym czasie pokazać.
Pociągnęła za klamkę i weszła do środka, zatrzymując się w półkroku. Zmarszczyła brwi i trzasnęła drzwiami. Podeszła do Frye'a i spojrzała na niego wymownym wzrokiem. Potem zwróciła się w stronę Freda, uśmiechając się szeroko.
— Witaj, Freddy, znów się widzimy — odparła i przytuliła się z sierżantem na powitanie. — Szkoda, że znów podczas odbierania tego idioty — wycedziła przez zęby, patrząc na niego kątem oka. — Jacob, ile ty masz lat, do cholery, żeby się zachowywać jak nastolatek?
— Czterdzieści. — Prychnął. — I nie zachowuję się jak nastolatek. Zostałem napadnięty, więc się broniłem.
— Tak się broniłeś, że powykręcałeś mu ręce — odparł Frederick, zapalając tytoń w fajce.
Alice popatrzyła na niego z wyrazem twarzy mówiącym wprost: „Co słucham?”.
— Wykręciłeś człowiekowi ręce?
— Alice, nie zaczynaj. Broniłem się, wykręciłem je przez przypadek.
— Na ten temat porozmawiamy w domu — odparła, uciszając go.
— Oszczędź go, ja już go skarciłem — odparł Frederick.
Dziewczyna założyła ręce na biodra i przechyliła się w prawo, przekręcając głowę w tę samą stronę.
— Ostatnio też to zrobiłeś, a zrobił to samo. Może jak dostanie raz a porządnie, to się ogarnie i przestanie wdawać w bezsensowne bójki. — Posłała mu wredny uśmieszek i złowieszcze spojrzenie. — Myślę, że możemy już iść.
— Pewnie. Mam nadzieję, że w tym miesiącu to już będzie ostatni raz, kiedy muszę cię wzywać. — Oparł się o fotel ze zrezygnowaniem.
— Następnym razem wzywaj Bumby'ego. Albo niech posiedzi parę dni, to się nauczy. Cześć, Freddy. — Pociągnęła Frye'a, machając do Abberline'a.
Alice i Jacob wyszli z komisariatu. Dziewczyna nie odzywała się do mężczyzny, który za wszelką cenę, chciał jej się wytłumaczyć. Nawet go nie słuchała. Po prostu szła obok niego, patrząc na nogi, z rękami splecionymi pod piersiami. Słyszała szepty, kiedy przechodziła obok ludzi, nawet jeśli na ulicy był niezwykły zgiełk i czasem nie można było usłyszeć własnych myśli. Słyszała, kim była. Słyszała wszystkie wyzwiska i bzdury na jej temat. A może nie do końca były bzdurami?
Jacob stanął przed nią i łapiąc za ramiona, potrząsnął nią. Uniosła głowę i spojrzała na niego. Jej oczy błyszczały przez łzy, które się w nich nagromadziły. Patrzył na nią pytająco, ale i z pewnym zaniepokojeniem w oczach.
— Znowu dosłuchujesz się pierdół? — spytał, a po jej lewym policzku spłynęła łza. — Alice, jeżeli chcesz być mentorką, to musisz wreszcie kontynuować leczenie. Jesteś za słaba psychicznie, by komuś mentorować.
— Nie jestem — syknęła przez zaciśnięte zęby. — Mam się dobrze. Udało mi się przejść chrzest, więc dam radę być trenerką i mentorką. A leczenia nie potrzebuję, już jestem zdrowa.
— A więc udowodnij, że nie potrzebujesz niczego i jesteś w stanie udźwignąć wszelkie niepowodzenia. Ostatnio nie udało ci się zabić Thomasa Roobera i znowu się załamałaś.
— Ja nie... — Odwróciła wzrok i głowę. — Naprawdę źle się z tym czułam.
Jacob potarł jej ramiona i zachichotał.
— A więc wujek dobra rada da ci, kto by się spodziewał, dobrą radę. Nie przejmuj się. W swoim życiu miałem kilka nieudanych akcji. Jedna, która zakończyła się fiaskiem, to nie koniec świata.
Westchnęła i spojrzała mu w oczy.
— Jestem gotowa na to, by być mentorką — odparła z pewnością w głosie.
— To dobrze, bo w piątek przyjeżdża twój wychowanek. Angus jak zwykle nie chce słuchać. — Objął ją ramieniem i wszczęli dalszą podróż do sierocińca. — Przyjeżdża z Paryża, więc będziesz miała Francuzika pod skrzydłami. Czekam na wasze dzieci.
— Zaraz, zaraz, nie szukam narzeczonego tylko ucznia. — Zdjęła jego rękę ze swojego ramienia.
— Oj tam, narzeczony to przy okazji. — Szturchnął ją ramieniem, a ona spojrzała na niego niepoważnie. — Oj no nie patrz tak na mnie. Moja siostra nie ma dzieci, to chociaż pozwól mi twoje wychować.
— Cuda się zdarzają. — Wzruszyła ramionami. — Kto by chciał kobietę z psychiatryka?
— Oj tam, nie przesadzaj.
— Jak się zwie mój wychowanek? — Zapytała, poprawiając loki, które opadły jej na twarz.
— Lucas de la Serre, francuski nowicjusz.
MIEJSCE
OdpowiedzUsuńLUCAS! W KOŃCU! TAK! OŁ JE! TYLE MARUDZENIA O LUCASA I W KOŃCU JEST! ALICE I LUCAS TO MÓJ NAJLEPSZY SHIP Z TWOICH OPOWIADAŃ. ALICAS? A MOŻE LULICE? ALICAS LEPSZE!
UsuńCUDOWNY ROZDZIAŁ! KOCHAM! KOCHAM LUCASA. CZEKAM NA NEXT Z NIECIERPLIWOŚCIĄ. W KOŃCU LUCAS! OŁ JE!
DEMON <3
Będzie się działo, czuję to.
OdpowiedzUsuńJacob, taki stary, a w kłopoty się jeszcze pakuje. Zdecydowanie z tego nie wyrósł.
Alice będzie miała nowego wychowanka. Hmmm... Lucas. Już się nie mogę doczekać aż się pojawi.
Świetny prolog!
Do następnego!
Buziole 😘😘😘😘
Less
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń